"Zawsze chciałaś być jak motyl.
Zawsze chciałaś móc latać.
Zrobiłem to dla Ciebie.
Bez Ciebie nie ma nic.
Kocham Cię, Mała.
Na zawsze Twój.
~ Zayn"
Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jak wielką rolę odgrywają minuty.
Ba, nawet sekundy potrafią zmienić bieg wydarzeń. Los zawsze był dla mie
hojny, ale to była tylko przykrywka.
Bradford było piękne tego ranka. Poranne słońce dopiero co wyłoniło się
zza chmur, a już grzało potężnie i kurtka wylądowała na moim ramieniu.
Szybkim marszem szedłem przed siebie podziwiając miasto, w którym
mieszkam od 18 lat, jakbym widział je po raz pierwszy. Każda ławka,
każde drzewko wiązało ze sobą jakieś wspomnienie z jakiś przeszło 10
lat, a każde wspomnienie zmuszało mnie do uśmiechu. Kiedy większość
ludzi żyło myśląc tyko o przyszłości, zamartwiając się o kolejne dni, ja
tymczasem wspominałem pierwszy dzień w zerówce i pierwsze wagary. Wiele
osób przestrzegało mnie przed życiem wspomnieniami, ale wydało mi się
to niegroźne i... magiczne. Mijając Valley Street zostały mi tylko dwie
uliczki i miałem być na miejscu. Moim dzisiejszym celem był dach
pewnego budynku, który odsłaniał widoki na każdą, nawet najbardziej
zapomnianą uliczkę. To właśnie uwielbiałem stojąc tak 200 metrów nad
ziemią, że widoki były oszałamiające, że zachodziły w pamięć jak nic
innego.
Pokonując ostatnie schody byłem już nieźle zmęczony, a do przejścia były
tylko te ostatnie 2 piętra, do których nie dojeżdzała nawet winda.
Teraz tylko przejście przez drzwi "Tylko dla personelu" i jestem na
miejscu. Pragnąłem znowu usiąść przy barierce, na granicy dwóch światów:
realnego i tego mojego, gdzie wszystko było tak idealnie poukładane i
proste. W takich chwilach zapominałem, ze jestem "Zaynem z One
Direction", a przypominałem sobie czasy, gdy mogłem wyjśc spokojnie na
miasto, stać normalnie w kolejce, czekać na coś. Czekać na zmianę. Taka
zmiana nastąpiła, ale nie była to taka na jaką czekałem. Jestem słaby w
mówieniu o uczuciach, ale muszę śmiało przyznać, ze jedyne czego mi
teraz brakowało to miłość. Ot, tak po prostu.
Przejście przez drzwi było proste wraz z drobną pomocą wsuwki do włosów.
Obejrzałem się jeszcze ostatni raz do tyłu, jakby żegnając się z
realnością. Chciałem być już w tamtym świecie, po drugiej stronie. Wiele
razy chciałem to zrobić, móc tak po prostu odlecieć, ale za każdym
razem coś mnie powstrzymywało. Przeskoczyłem sprawnie przez małą
barierkę postawianą z błahych powodów zarazem w ogóle nie
przeszkadzającej w wejściu na dach. Chciałem stać już na krawędzi dachu.
Problem z tym, ze tam już ktoś stał.
Dziewczyna, blondynka, ubrana w zwykłe szare dresowe spodnie i
rozciągniętą bluzkę rozłożyła szeroko ramiona, a głowę odchyliła do
tyłu.
- Cofnij się! - coś mną pokierowało i kazało to krzyknąć. Była to
najgłupsza decyzja w całym życiu, przecież dziewczyna mogła się
przestraszyć i spaść... - Czekaj idę po Ciebie.
- Zostaw mnie. - odwróciła się do mnie i zpiorunowała wzrokiem.
Zeskoczyła z murku, chwyciła torbę i zarzuciła sobie ją na ramię. - W
ogóle za kogo się uważasz, żeby mi rozkazywać, co? - w jej głosie
słuchać było przekąs, ale było jedno pocieszenie... Nie wiedziała kim
jestem.
- Jestem Joey. - na dźwięk kłamstwa baczniej mi się przyjrzała, ale uścisnęła mi rękę. - Co tu robisz?
- Nic. - warknęła i zwróciła głowę w kierunki drzwi. - Jak tu wszedłeś? -
Pomachałem jej tuż przed twarzą wsuwką do włosów, na co ona tylko
przewróciła oczami.
Staliśmy tak milcząc, ale jednocześnie rozmawiając telepatycznie. Miałem
wrażenie, ze była podobna do mnie. Lekkoduch, bezczelna, wulgarna, ale
pod powłoką kryła się prawdziwa dusza artystki. Przenosiła ciężar ciała z
jednej nogi na drugą co chwila zerkając, czy jeszcze tam jestem.
Dokładnie jakbym miał zniknąć.
- A ty dlaczego tu przyszedłeś? - podniosła wzrok i spojrzała mi w oczy
znad długich rzęs. Lekko się zmieszałem, bo odpowiedź "Chciałem się
zabić" - nie była odpowiednia.
- Chciałem się rozejrzeć po mieście, popodziwiać. - wzruszyłem ramionami, jakby miało to jakikolwiek sens.
- Jestem Candace. - zawinęła różowe pasemko włosów na palec i przechyliła głowę w bok.
W końcu rozgadaliśmy się i zaczęliśmy opowiadac sobie nawzajem zarówno o sobie, jak i o świecie.
***
Przeskoczyłem przez ostatnie dwa schody, a następnie w ruch poszła
wsuwka do włosów. I znowu jestem wolny. Can jeszcze nie było, a to
dziwne, bo zawsze kiedy się spotykaliśmy na dachu, była tu już wcześniej
i stała na krawędzi. Tym razem nikogo tam nie było. Poczekałem chwilę, a
wkońcu po kilku minutach usłyszałem ciche otwieranie drzwi. Blond włosy
z różowymi pasemkami wyłoniły się z ciemności.
- Hej, Joey - zawołała machając ręką energicznie. Tuż po chwili znalazła
się obok mnie siadając po turecku, jak zwykle. Ze sportowej torby
wyciągnęła blok rysunkowy i pokazała mi swój ostatni rysunek. - Nudziłam
się na fizyce. - wyjaśniła, uważnie czekając na moją reakcję.
- Jest na prawdę niezły. - powiedziałem, nie ukrywając zachwytu. Can
miała talent, ale ukrywała się z tym. - Powinnaś iść do szkoły
plastycznej, w Wolver jest dobra chociaż płatna, ale myślę... - zacząłem
drażliwy temat i jak zwykle przerwała mi.
- Już rozmawialiśmy na ten temat. - pokręciła głową trochę zbyt
gwałtownie. - Nie da rady... W domu się nie przelewa, nie mam kasy, zeby
iść do płatnej szkoły. - pierwszy raz wyjaśniła, dlaczego nie chce iśc
do szkoły w Wolver. Pożałowałem, że zapytałem.
- Zapłacę Ci za tą szkołę. - wyparowałem, a Can prawie by ode mnie odskoczyła za zdziwienia.
- Zwariowałeś? - prawie krzyknęła, odgarniając włosy na bok. Poprawiła
bluzkę i znowy przysiadła się obok. - Niby dlaczego? My się prawie nie
znamy...
- Możemy się nie znać, ale mam wrażenie, że Cię kocham. - żałowałem, że
nie byłem w stanie tego powiedzieć, zamiast tego bąknąłem: Należy ci
się, masz talent. - Ja pierdolę, dlaczego jestem taki żałosny.
Candace pokręciła głową i cmoknęła krótko przewracając oczami. Chyba nie
wiedziała jak słodko wtedy wyglądała... Kolejny raz oparła głowę na
moim ramieniu i razem patrzyliśmy na srebrny księżyc spowity mgiełką.
Serce biło mi jak oszalałe, a Can tylko cicho westchnęła:
- Zawsze chciałam móc latać... Jak motyl.
-Zupełnie tak jak ja. - odpowiedziałem, pozwalając jej oprzeć się na
moim ramieniu. To niesamowite jak wiele mieliśmy ze sobą wspólnego.
Candance wstała i podeszła bliżej krawędzi dachu. Rozłożyła szeroko
ramiona i stała zupełnie tak, jak wtedy kiedy spotkaliśmy się po raz
pierwszy. Minęły zaledwie dwa tygodnie, a ja czułem, że znamy się
znacznie dłużej. Bo może czas nie jest aż taki ważny? Może to tylko
kolejna przykrywka.
Wstałem i zbliżyłem się do dziewczyny. Chwyciłem ją delikatnie w talii,
opierając swój podbródek o jej ramię. Poczułem jak się uśmiechnęła.
Stalismy ta, zupełnia jak Jack i Rose w Titanicu. Mimo że nigdy nie
przepadałem za tym filmem, poczułem to, co wtedy Jack. Miłość, uczucie.
Candance pochyliła się lekko nad barierką, chcąc spojrzeć w dół. Jej
trampki poslizgnęły się na marmurze, co sprawiło, że gdyby nie
koordynacja już poleciałaby w dół.
- Uważaj! - syknąłem, łapiąc ją dosyć brutalnie za rękę i zbliżając do
swojego torsu. Dziewczyna zlęknionym wzrokiem spojrzała na mnie znad
wachlarza rzęs.
- Urrr..Uratowałeś... mnie. - szepnęła, a ja lekko zawstydziłem się i odwróciłem wzrok.
- Nie mogłem pozwolić, abyś odleciała. - wytłumaczyłem się, spoglądając
na nią i jej wielkie czarne oczy dziecka. - Jak motyl - kiedy to
dodałem uśmiechnęła się dziwnie.
- Dziękuję. - szepnęła jeszcze ciszej i spuściła wzrok.
Staliśmy tak, kiedy nasze twarze dzieliły zaledwie centymetry, patrząc
sobie głeboko w oczy. W końcu odwarzyłem się i zbliżyłem do niej jeszcze
bliżej.
Wtedy rozbrzmiała piosenka Simple Plana - dzwonek na telefon Candance.
Dziewczyna wyrwała mi się i pobiegła odebrać telefon. Z krótkiej,
emocjonalnej rozmowy usłyszałem tylko " jasne, zaraz tam będę".
- Muszę iść - nawet nie spojrzała.
- Co się stało?
- Muszę. - warknęła gwałtownie.
Podbiegłem i chwyciłem ją za nadgarstek. Miała oczy pełne łez.
- Mała... - szepnąłem, wiedziałem jak lubiła, kiedy tak do niej mówiłem. - Mała, odpowiedz.
Kolejny raz wyrwała mi się i pobiegła w stronę drzwi prowadzących do
realności i problemów. Zacząłem klnąć pod nosem i wyciągnąłem paczkę
papierosów z kieszeni. Wściekły, że wszystko zjebałem wypaliłem trzy,
właściwie na raz. Przy czwartym usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi.
Odwróciłem głowę z nadzieją, ze zaraz zza nich wyłoni się blond głowa z
różowymi pasemkami. Zamiast niej przyszedł łysy facet o tęgiej budowie
ciała.
- Co ty tu robisz? - zabrzmiał groźnie, mogą być kłopoty.
- Już idę. - zarzuciłem torbę na plecy i wziąłem nogi za pas. Kiedy
przechodziłem obok ochroniarza, ten wyrwał mi papierosa z ust.
- Kiedyś umrzesz przez takie gówno - uśmiechnął się szyderczo i wsadził
go do ust. Wypuszczając dym warknął: No, na co czekasz? Wynoś się.
Nie zawracając sobie głowy gościem od ochrony schodziłem powoli na dół
pieszo schodami, nie śpiesząc się nigdzie. Gdzieś w głębi miałem
nadzieję, że spotkam Candance. Wyszedłem na ulicę, a szum uliczny
wypełnił moje uszy. Wszędzie pełno było karetek, wozów policyjnych i
mnóstwo, mnóstwo ludzi. Ludzie na pasach, na drogach gromadzili się
niczym mrówki. Paru policjantów starało się ich odpędzić, ale na marne.
Skręciłem w prawo, omijając kolejne dwa ambulansy. Nie patrzałem na to,
kto jest w środku, czy walczy o życie, myślałem o Candance.
- Z drogi! - ktoś krzyknął i zepchnął mnie na bok. Zaraz obok mnie na
noszach nieśli blondynkę z różowymi pasemkami. Serce podeszło mi do
gardła i pobiegłem za sanitariuszami, torbę rzucając gdzieś na chodnik.
- Candance! - wrzasnąłem i miałem wrażenie, ze podniosła lekko
zakrwawioną głowę i uśmiechnęła się. - Puście mnie, to moja dziewczyna. -
przepchałem się pomiędzy nieznajomymi. Teraz to już nie było wrażenie -
ona na prawdę się uśmiechnęła. Słyszała mnie, czuła, nic jej nie było.
- Jak się czujesz? - zapytałem, kiedy wreszcie zdołałem do niej podejść. - Co się stało?
- Pijany kierowca potrącił ludzi przechodzących na pasach - odpowiedział mi sanitariusz, obwijając bandarzem nadgarstek Can.
-Skarbie nic Ci nie będzie. - Ująłem w dłonie twarz Can i pocałowałem ją w czoło.
Kątem oko zauważyłem jak sanitariusz oblewa się potem. Chwilę potem odciągnął mnie na bok:
- Dziewczyna doświadczyła głębokich urazów wewnętrznych. Jest w ciężkim
stanie, nie wiemy czy... - nie musiał dokańczać. Moja Can... Moja
Mała... Miała... Umrzeć.
- Nie - przeraziłem się. - Nie!
Podbiegłem do niej i jeszcze raz spojrzałem w oczy, które były przekrwione i pełne łez.
- Zayn... - szepnęła, uśmiechając się. Jednak wiedziała kim jestem. -
Zayn, ty mały... kłamczuchu - zaśmiała się, że gdyby nie te wszelkie
rany, nigdy bym nie pomyślał, że błądzi gdzieś pomiędzy życiem, a
śmiercią. - Cieszę się, że cię poznałam. - przejechała dłonią po
policzku, a twarz jej zbladła. Sanitariusz odepchnął mnie na bok, że aż
zatoczyłem się po ziemi. Urządzenie, które podtrzymywało Can przy życiu
przestało odpowiednio pracować. Cały świat był za mgłą.
Za mną dwóch policjantów prowadziło mężczyznę około pięćdziesiątki.
Facet pochlipiwał cicho, ale już z dala było czuć od niego alkohol.
"Pijany kierowca potrącił..." - przypomniały mi się słowa sanitariusza.
Podbiegłem do mężczyzny, którego prowadzli policjanci i nie myślac
wymierzyłem mu siarczysty policzek, z nosa polała mu się krew. Jeden z
policjantów złapał mnie za nadgarstki i odciągnął do tyłu.
- Zabiłeś ją! Zabiłeś Candance! To przez ciebie! - warknąłem, wyrywając się.
- Przestań. - przerwał mi ochrypły głos mężczyzny. Mimo że był pijany,
brzmiał poważnie. - Ja nie chciałem! Przecież nie mógłbym zabić własnej
córki, gnojku! - krzyknął, wycierając krew podkoszulkiem.
***
W jednej chwili znalazłem się na dachu. Nogi same biegły przed siebie, a
mózg już dawno odpuścił. Już nawet nie czułem, jak ciężko było mi
złapać oddech, a co dopiero, że całą twarz mam w łzach. Zdjąłem kurtkę,
wyciągnąłem długopis i napisałem na serwetce parę słów.
Stanąłem na krawędzi dachu, niebezpiecznie balansując po linii zwanej życiem. Tym razem nikt już nie mógł mnie zatrzymać.
***
- Chris, rusz się wreszcie i idź na ten dach!
- Cholera, przecież idę - warknął w odpowiedzi Chris Sammer, jeden z ochroniarzy w centrum handlowym w Bradford.
- Jak znowu jakieś dzieciaki będa szlajać się po dachu, będziemy mieli
problemy dobrze wiesz! Po śmierci tego chłopaka, całe miasto oszalało na
punkcie bezpieczeństwa. - Sammer tylko przewrócił oczami i ruszył się
leniwie po schodach.
Po chwili otworzył drzwi i jak codzień zrobił krótki obchód po dachu.
Tym razem nie śpieszyło mu się i dokładnie obadał teren. Wiosnę czuć
było już coraz dokładniej, nawet ptaszki już cicho ćwierkały.
Rozglądając się, a zarazem unikając oślepiających promieni słońca w oczy
rzuciła mu się mała serwetka, która bezwładnie powiewając na lekkim
wietrze tworzyła powietrzne kręgi wokół dwóch małych motyli. Złapał ją
do ręki, odpędzając motyle, które odleciały we wspólnym kierunku i
przyjrzał się dokładnie serwetce. Niestarannie pisane litery ułożyły się
w całość.
________________________________________________
Musicie wiedzieć, ze zawsze bardzo wczuwam się w bohaterkę. Tym razem
było ciężko, bo... głowna bohaterka była blondynką. Pomogło dopiero
wtedy, kiedy zrobiłam jej różowe, szalone pasemka. Mały szczegół, a ma
tak wielką wartość. Co mnie zmusiło, żeby z Zayna zrobić samobójcę? Nie
wiem, potrzebowałam się na kimś wyżyć. Opowiadania są jedyną ucieczką od
realności. Inspiracją był teledysk Eminema do "Not Afraid".
Z kim następny jednopart, o ile takowy wgl będzie?