Strony

czwartek, 15 marca 2012

2, Być jak motyl - [Zayn]

"Zawsze chciałaś być jak motyl.
Zawsze chciałaś móc latać.
Zrobiłem to dla Ciebie.
Bez Ciebie nie ma nic.
Kocham Cię, Mała.
Na zawsze Twój.
~ Zayn"


Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jak wielką rolę odgrywają minuty. Ba, nawet sekundy potrafią zmienić bieg wydarzeń. Los zawsze był dla mie hojny, ale to była tylko przykrywka.
Bradford było piękne tego ranka. Poranne słońce dopiero co wyłoniło się zza chmur, a już grzało potężnie i kurtka wylądowała na moim ramieniu. Szybkim marszem szedłem przed siebie podziwiając miasto, w którym mieszkam od 18 lat, jakbym widział je po raz pierwszy. Każda ławka, każde drzewko wiązało ze sobą jakieś wspomnienie z jakiś przeszło 10 lat, a każde wspomnienie zmuszało mnie do uśmiechu. Kiedy większość ludzi żyło myśląc tyko o przyszłości, zamartwiając się o kolejne dni, ja tymczasem wspominałem pierwszy dzień w zerówce i pierwsze wagary. Wiele osób przestrzegało mnie przed życiem wspomnieniami, ale wydało mi się to niegroźne i... magiczne. Mijając Valley Street zostały mi tylko dwie uliczki i miałem być na miejscu.  Moim dzisiejszym celem był dach pewnego budynku, który odsłaniał widoki na każdą, nawet najbardziej zapomnianą uliczkę. To właśnie uwielbiałem stojąc tak 200 metrów nad ziemią, że widoki były oszałamiające, że zachodziły w pamięć jak nic innego.
Pokonując ostatnie schody byłem już nieźle zmęczony, a do przejścia były tylko te ostatnie 2 piętra, do których nie dojeżdzała nawet winda. Teraz tylko przejście przez drzwi "Tylko dla personelu" i jestem na miejscu. Pragnąłem znowu usiąść przy barierce, na granicy dwóch światów: realnego i tego mojego, gdzie wszystko było tak idealnie poukładane i proste. W takich chwilach zapominałem, ze jestem "Zaynem z One Direction", a przypominałem sobie czasy, gdy mogłem wyjśc spokojnie na miasto, stać normalnie w kolejce, czekać na coś. Czekać na zmianę. Taka zmiana nastąpiła, ale nie była to taka na jaką czekałem. Jestem słaby w mówieniu o uczuciach, ale muszę śmiało przyznać, ze jedyne czego mi teraz brakowało to miłość. Ot, tak po prostu.
Przejście przez drzwi było proste wraz z drobną pomocą wsuwki do włosów. Obejrzałem się jeszcze ostatni raz do tyłu, jakby żegnając się z realnością. Chciałem być już w tamtym świecie, po drugiej stronie. Wiele razy chciałem to zrobić, móc tak po prostu odlecieć, ale za każdym razem coś mnie powstrzymywało. Przeskoczyłem sprawnie przez małą barierkę postawianą z błahych powodów zarazem w ogóle nie przeszkadzającej w wejściu na dach. Chciałem stać już na krawędzi dachu. Problem z tym, ze tam już ktoś stał.
Dziewczyna, blondynka, ubrana w zwykłe szare dresowe spodnie i rozciągniętą bluzkę rozłożyła szeroko ramiona, a głowę odchyliła do tyłu.
- Cofnij się! - coś mną pokierowało i kazało to krzyknąć. Była to najgłupsza decyzja w całym życiu, przecież dziewczyna mogła się przestraszyć i spaść... - Czekaj idę po Ciebie.
- Zostaw mnie. - odwróciła się do mnie i zpiorunowała wzrokiem. Zeskoczyła z murku, chwyciła torbę i zarzuciła sobie ją na ramię. - W ogóle za kogo się uważasz, żeby mi rozkazywać, co? - w jej głosie słuchać było przekąs, ale było jedno pocieszenie... Nie wiedziała kim jestem.
- Jestem Joey. - na dźwięk kłamstwa baczniej mi się przyjrzała, ale uścisnęła mi rękę. - Co tu robisz?
- Nic. - warknęła i zwróciła głowę w kierunki drzwi. - Jak tu wszedłeś? - Pomachałem jej tuż przed twarzą wsuwką do włosów, na co ona tylko przewróciła oczami.
Staliśmy tak milcząc, ale jednocześnie rozmawiając telepatycznie. Miałem wrażenie, ze była podobna do mnie. Lekkoduch, bezczelna, wulgarna, ale pod powłoką kryła się prawdziwa dusza artystki. Przenosiła ciężar ciała z jednej nogi na drugą co chwila zerkając, czy jeszcze tam jestem. Dokładnie jakbym miał zniknąć.
- A ty dlaczego tu przyszedłeś? - podniosła wzrok i spojrzała mi w oczy znad długich rzęs. Lekko się zmieszałem, bo odpowiedź "Chciałem się zabić" - nie była odpowiednia.
- Chciałem się rozejrzeć po mieście, popodziwiać. - wzruszyłem ramionami, jakby miało to jakikolwiek sens.
- Jestem Candace. - zawinęła różowe pasemko włosów na palec i przechyliła głowę w bok.
W końcu rozgadaliśmy się i zaczęliśmy opowiadac sobie nawzajem zarówno o sobie, jak i o świecie.
***
Przeskoczyłem przez ostatnie dwa schody, a następnie w ruch poszła wsuwka do włosów. I znowu jestem wolny. Can jeszcze nie było, a to dziwne, bo zawsze kiedy się spotykaliśmy na dachu, była tu już wcześniej i stała na krawędzi. Tym razem nikogo tam nie było. Poczekałem chwilę, a wkońcu po kilku minutach usłyszałem ciche otwieranie drzwi. Blond włosy z różowymi pasemkami wyłoniły się z ciemności.
- Hej, Joey - zawołała machając ręką energicznie. Tuż po chwili znalazła się obok mnie siadając po turecku, jak zwykle.  Ze sportowej torby wyciągnęła blok rysunkowy i pokazała mi swój ostatni rysunek. - Nudziłam się na fizyce. - wyjaśniła, uważnie czekając na moją reakcję.
- Jest na prawdę niezły. - powiedziałem, nie ukrywając zachwytu. Can miała talent,  ale ukrywała się z tym. - Powinnaś iść do szkoły plastycznej, w Wolver jest dobra chociaż płatna, ale myślę... - zacząłem drażliwy temat i jak zwykle przerwała mi.
- Już rozmawialiśmy na ten temat.  - pokręciła głową trochę zbyt gwałtownie. - Nie da rady... W domu się nie przelewa, nie mam kasy, zeby iść do płatnej szkoły. - pierwszy raz wyjaśniła, dlaczego nie chce iśc do szkoły w Wolver. Pożałowałem, że zapytałem.
- Zapłacę Ci za tą szkołę. - wyparowałem, a Can prawie by ode mnie odskoczyła za zdziwienia.
- Zwariowałeś? - prawie krzyknęła, odgarniając włosy na bok. Poprawiła bluzkę i znowy przysiadła się obok. - Niby dlaczego? My się prawie nie znamy...
- Możemy się nie znać, ale mam wrażenie, że Cię kocham. - żałowałem, że nie byłem w stanie tego powiedzieć, zamiast tego bąknąłem: Należy ci się, masz talent. - Ja pierdolę, dlaczego jestem taki żałosny.
Candace pokręciła głową i cmoknęła krótko przewracając oczami. Chyba nie wiedziała jak słodko wtedy wyglądała... Kolejny raz oparła głowę na moim ramieniu i razem patrzyliśmy na srebrny księżyc spowity mgiełką. Serce biło mi jak oszalałe, a Can tylko cicho westchnęła:
- Zawsze chciałam móc latać... Jak motyl.
-Zupełnie tak jak ja. - odpowiedziałem, pozwalając jej oprzeć się na moim ramieniu. To niesamowite jak wiele mieliśmy ze sobą wspólnego.
Candance wstała i podeszła bliżej krawędzi dachu. Rozłożyła szeroko ramiona i stała zupełnie tak, jak wtedy kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Minęły zaledwie dwa tygodnie, a ja czułem, że znamy się znacznie dłużej. Bo może czas nie jest aż taki ważny? Może to tylko kolejna przykrywka.
Wstałem i zbliżyłem się do dziewczyny. Chwyciłem ją delikatnie w talii, opierając swój podbródek o jej ramię. Poczułem jak się uśmiechnęła. Stalismy ta, zupełnia jak Jack i Rose w Titanicu. Mimo że nigdy nie przepadałem za tym filmem, poczułem to, co wtedy Jack. Miłość, uczucie.
Candance pochyliła się lekko nad barierką, chcąc spojrzeć w dół.  Jej trampki poslizgnęły się na marmurze, co sprawiło, że gdyby nie koordynacja już poleciałaby w dół.
- Uważaj! - syknąłem, łapiąc ją dosyć brutalnie za rękę i zbliżając do swojego torsu. Dziewczyna zlęknionym wzrokiem spojrzała na mnie znad wachlarza rzęs.
- Urrr..Uratowałeś... mnie. - szepnęła, a ja lekko zawstydziłem się i odwróciłem wzrok.
- Nie mogłem pozwolić, abyś odleciała.  - wytłumaczyłem się, spoglądając na nią i jej wielkie czarne oczy dziecka. - Jak motyl - kiedy to dodałem uśmiechnęła się dziwnie.
- Dziękuję. - szepnęła jeszcze ciszej i spuściła wzrok.
Staliśmy tak, kiedy nasze twarze dzieliły zaledwie centymetry, patrząc sobie głeboko w oczy. W końcu odwarzyłem się i zbliżyłem do niej jeszcze bliżej.
Wtedy rozbrzmiała piosenka Simple Plana - dzwonek na telefon Candance. Dziewczyna wyrwała mi się i pobiegła odebrać telefon. Z krótkiej, emocjonalnej rozmowy usłyszałem tylko " jasne, zaraz tam będę".
- Muszę iść - nawet nie spojrzała.
- Co się stało?
- Muszę. - warknęła gwałtownie.
Podbiegłem i chwyciłem ją za nadgarstek. Miała oczy pełne łez.
- Mała... - szepnąłem, wiedziałem jak lubiła, kiedy tak do niej mówiłem. - Mała, odpowiedz.
Kolejny raz wyrwała mi się i pobiegła w stronę drzwi prowadzących do realności i problemów. Zacząłem klnąć pod nosem i wyciągnąłem paczkę papierosów z kieszeni. Wściekły, że wszystko zjebałem wypaliłem trzy, właściwie na raz. Przy czwartym usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi. Odwróciłem głowę z nadzieją, ze zaraz zza nich wyłoni się blond głowa z różowymi pasemkami. Zamiast niej przyszedł łysy facet o tęgiej budowie ciała.
- Co ty tu robisz? - zabrzmiał groźnie, mogą być kłopoty.
- Już idę. - zarzuciłem torbę na plecy i wziąłem nogi za pas. Kiedy przechodziłem obok ochroniarza, ten wyrwał mi papierosa z ust.
- Kiedyś umrzesz przez takie gówno - uśmiechnął się szyderczo i wsadził go do ust. Wypuszczając dym warknął: No, na co czekasz? Wynoś się.
Nie zawracając sobie głowy gościem od ochrony schodziłem powoli na dół pieszo schodami, nie śpiesząc się nigdzie. Gdzieś w głębi miałem nadzieję, że spotkam Candance. Wyszedłem na ulicę, a szum uliczny wypełnił moje uszy. Wszędzie pełno było karetek, wozów policyjnych i mnóstwo, mnóstwo ludzi. Ludzie na pasach, na drogach gromadzili się niczym mrówki. Paru policjantów starało się ich odpędzić, ale na marne. Skręciłem w prawo, omijając kolejne dwa ambulansy. Nie patrzałem na to, kto jest w środku, czy walczy o życie, myślałem o Candance.
- Z drogi! - ktoś krzyknął i zepchnął mnie na bok. Zaraz obok mnie na noszach nieśli blondynkę z różowymi pasemkami. Serce podeszło mi do gardła i pobiegłem za sanitariuszami, torbę rzucając gdzieś na chodnik.
- Candance! - wrzasnąłem i miałem wrażenie, ze podniosła lekko zakrwawioną głowę i uśmiechnęła się. - Puście mnie, to moja dziewczyna. - przepchałem się pomiędzy nieznajomymi. Teraz to już nie było wrażenie - ona na prawdę się uśmiechnęła. Słyszała mnie, czuła, nic jej nie było.
- Jak się czujesz? - zapytałem, kiedy wreszcie zdołałem do niej podejść. - Co się stało?
- Pijany kierowca potrącił ludzi przechodzących na pasach - odpowiedział mi sanitariusz, obwijając bandarzem nadgarstek Can. 
-Skarbie nic Ci nie będzie. - Ująłem w dłonie twarz Can i pocałowałem ją w czoło.
Kątem oko zauważyłem jak sanitariusz oblewa się potem. Chwilę potem odciągnął mnie na bok:
- Dziewczyna doświadczyła głębokich urazów wewnętrznych. Jest w ciężkim stanie, nie wiemy czy... -  nie musiał dokańczać. Moja Can... Moja Mała... Miała... Umrzeć.
- Nie - przeraziłem się. - Nie!
Podbiegłem do niej i jeszcze raz spojrzałem w oczy, które były przekrwione i pełne łez.
- Zayn... - szepnęła, uśmiechając się. Jednak wiedziała kim jestem. - Zayn, ty mały... kłamczuchu - zaśmiała się, że gdyby nie te wszelkie rany, nigdy bym nie pomyślał, że błądzi gdzieś pomiędzy życiem, a śmiercią. - Cieszę się, że cię poznałam. - przejechała dłonią po policzku, a twarz jej zbladła. Sanitariusz odepchnął mnie na bok, że aż zatoczyłem się po ziemi. Urządzenie, które podtrzymywało Can przy życiu przestało odpowiednio pracować. Cały świat był za mgłą.
Za mną dwóch policjantów prowadziło mężczyznę około pięćdziesiątki. Facet pochlipiwał cicho, ale już z dala było czuć od niego alkohol.  "Pijany kierowca potrącił..." - przypomniały mi się słowa sanitariusza. Podbiegłem do mężczyzny, którego prowadzli policjanci i nie myślac wymierzyłem mu siarczysty policzek, z nosa polała mu się krew. Jeden z policjantów złapał mnie za nadgarstki i odciągnął do tyłu.
- Zabiłeś ją! Zabiłeś Candance! To przez ciebie! - warknąłem, wyrywając się.
- Przestań. - przerwał mi ochrypły głos mężczyzny. Mimo że był pijany, brzmiał poważnie. - Ja nie chciałem! Przecież nie mógłbym zabić własnej córki, gnojku! - krzyknął, wycierając krew podkoszulkiem.
***
W jednej chwili znalazłem się na dachu. Nogi same biegły przed siebie, a mózg już dawno odpuścił. Już nawet nie czułem, jak ciężko było mi złapać oddech, a co dopiero, że całą twarz mam w łzach. Zdjąłem kurtkę, wyciągnąłem długopis i napisałem na serwetce parę słów.
Stanąłem na krawędzi dachu, niebezpiecznie balansując po linii zwanej życiem. Tym razem nikt już nie mógł mnie zatrzymać.
***
- Chris, rusz się wreszcie i idź na ten dach!
- Cholera, przecież idę - warknął w odpowiedzi Chris Sammer, jeden z ochroniarzy w centrum handlowym w Bradford.
- Jak znowu jakieś dzieciaki będa szlajać się po dachu, będziemy mieli problemy dobrze wiesz! Po śmierci tego chłopaka, całe miasto oszalało na punkcie bezpieczeństwa. - Sammer tylko przewrócił oczami i ruszył się leniwie po schodach.
Po chwili otworzył drzwi i jak codzień zrobił krótki obchód po dachu. Tym razem nie śpieszyło mu się i dokładnie obadał teren. Wiosnę czuć było już coraz dokładniej, nawet ptaszki już cicho ćwierkały. Rozglądając się, a zarazem unikając oślepiających promieni słońca w oczy rzuciła mu się mała serwetka, która bezwładnie powiewając na lekkim wietrze tworzyła powietrzne kręgi wokół dwóch małych motyli. Złapał ją do ręki, odpędzając motyle, które odleciały we wspólnym kierunku i przyjrzał się dokładnie serwetce. Niestarannie pisane litery ułożyły się w całość.
________________________________________________

Musicie wiedzieć, ze zawsze bardzo wczuwam się w bohaterkę. Tym razem było ciężko, bo... głowna bohaterka była blondynką. Pomogło dopiero wtedy, kiedy zrobiłam jej różowe, szalone pasemka. Mały szczegół, a ma tak wielką wartość. Co mnie zmusiło, żeby z Zayna zrobić samobójcę? Nie wiem, potrzebowałam się na kimś wyżyć. Opowiadania są jedyną ucieczką od realności. Inspiracją był teledysk Eminema do "Not Afraid".
Z kim następny jednopart, o ile takowy wgl będzie?

czwartek, 2 lutego 2012

1. On zawsze tak słodko spał. - [Louis]

Na początek coś, bez czego całe opowiadanie w ogóle by nie powstało. M. In. jest to piosenka Alone Again - Alyssi Reid, a w szczególności cytat. "I sit back and reminisce, it hurts to think about it all. We were on top of the world, whoever though that we would fall?".  Zapraszam do czytania (: P.S. To mój pierwszy jedno-part... Sorry, jesli coś bd nie tak.

On zawsze tak słodko spał...

Kolejny raz zamknęłam ociężałe powieki przykrywając twarz kołdrą.
- Jessie, wyjdź wreszcie z tego łóżka ! - usłyszałam krzyk mojego przyjaciela, Louisa, dobiegający z kuchni, gdzie pewnie rozmawiał z moją mamą.
-  Nigdzie nie idę ! - wrzasnęłam w odpowiedzi. - Dajcie mi wszyscy święty spokój.
W końcu coś mnie pokierowało i zmusiło do wyjścia z łóżka. Chyba była to ciekawość, interesowało ile moja mama wyjawiła Louisowi. Kiedy weszłam do kuchni, oślepiły mnie blaski słońca, a pod nogami poczułam zimną posturę podłogi.
- Powiedział jej tak ? - usłyszałam niedowierzanie Louisa.
- No tak... - przemknęło mi przez myśl - już wie, co się stało.
Chrząknęłam cicho, aby poczuli moją obecność i przestali wymieniać się plotkami. Louis na mój opłakany widok podszedł i przytulił mnie tak jak lubiłam. Zawsze potrafił mi pomóc, tylko nie dziś... Dzisiaj potrzebowałam tego dupka, który wczoraj mnie zostawił, dla najlepszej przyjaciółki.
- Dobra, Jess..- Louis oderwał się ode mnie przecierając oczy. Czyżby... płakał ? - Nie ma co się zamartwiać. Uzgodniłem z twoją mamą, zabieram Cię na zimowisko. Jedziemy jutro popołudniu. - wyrzucił z siebie potok zdań. - Nie ma 'nie'. - dodał surowo, widząc moją minę. Nie chciałam jechać, nie teraz. Ostatnie czego potrzebowałam to opiekować się bandą dzieciaków z bogatych rodzin.
- Okey, ide się spakować - powiedziałam cicho, wzruszając ramionami. Od dziś było mi wszystko jedno, nie interesowało mnie to, jak bardzo popsułam relacje pomiędzy mną, a Louisem czy moją mamą.
Weszłam do ciemnego pokoju, przy okazji obijając sobie kostkę o jakiś mebel. Samoistnie upadłam na ziemię, opierając głowę o... biurko, chyba...  Rozejrzałam sie dookoła, mrużąc oczy i wysilając wzrok do granic możliwości. Na czworaka podeszłam do wielkiej szafy i odkleiłam jedno z wiszących tam zdjęć. Było cholernie ciemno, ale widziałam posturę chłopaka, o brązowych włosach z ulubioną bluzką Rolling Stones'ów, których tak uwielbiał. Pod spodem data: 01.02.2011 r. Równo rok temu, a ja wciąż pamiętam pierwszą piosenkę do jakiej tańczyliśmy... Mielibyśmy dzisiaj rocznicę, gdyby nie wczorajczy wieczór. Łzy stanęły mi w oczach, a dłonie mimowolnie zaczęły targać zdjęcie rozrywając dwoje ludzi na nim.
- Jessie! - Louis wbiegł do pokoju, zapewne usłyszal moje łkanie.  Przysiadł się do mnie i objął mnie ramieniem. - Nie płacz już... Zapomnij o nim.
***
- Jesteś pewna, ze chcesz jechac ? - zapytała mnie mama, podając mi różową torbę podróżną w kwiatki.
Pokiwałam przecząco głową.
Wzieła mnie w swoje ramiona i szepnęła na ucho:
- Trzymaj się Louisa, on nie pozwoli, zeby coś złego Ci się stało. On jest Twoim przyjacielem, pamiętaj.
- Tak, mamo, wiem... - odpowiedziałam również szeptem, pociągając bezwładnie nosem. - On jest moim przyjacielem.
Nasze wspólne chwile przerwał dzwonek do drzwi. Niepotrzebny właściwie, bo nasz "gość" od razu wszedł do domu, nie czekając aż ktoś mu otworzy.
- Ohh, jak słodko - rozczulił się Louis i przytulił nas dwie na raz. -  A teraz zbieraj się Jess. Idziemy
- Tak. Jest. Panie. Generale. - zaśmiałam się, na widok przerażonego Louisa. Chłopak przytulił mnie jeszcze raz, po czym uśmiechnął się. Inaczej niż zawsze.
Gdy doszliśmy na zbiórkę, w oczy od razu rzuciła mi się garstka 4 chłopaków: jednego wiecznie z lusterkiem w ręce, jednego pożerającego pewnie 4 porcję frytek, oraz pozostałą dwójkę rozmawiających ze sobą. Louis podbiegł do nich, ciągnąc mnie za sobą.
- Jess..- wysapał Louis kiedy już do niech dobiegliśmy. - To moi przyjaciele - wskazał ręką na czwórkę chłopaków - Harry - zdecydowanie najmłodszy z nich, z kręconymi włosami, zielonymi oczmi - Niall - chłopak pochłaniający wszystko co się nie rusza, niebieskooki blondyn - Zayn - chłopak o ciemniejszej karnacji z kolczykami w uszach - i Liam - chłopak ubrany w koszulę w kratę, z lekko kręconymi włosami i miłym uśmiechem.
- Fajnie - mruknęłam. - Jestem Jessie.
- Miło Cię wreszcie poznać Jessie -  powiedział Harry podając mi rękę. - Louis nam sporo o Tobie opowiadał.
- Taaak. - potwierdził Niall, a Louis zaczerwienił się lekko. - Cały czas nadaje też na tego... Chrisa. - Serce mi stanęło, jak usłyszałam imię mojego byłego. - Żebyś wiedziała, co on opowiadał co z nim zrobi jak go tylko zobaczy.
Spojrzałam na Louisa, a ten tylko spuścił wzrok puszczając moją rękę.
- Wsiadajmy już - skomentował to wszystko Zayn.
Harry podszedł od razu do mnie i chwicił mnie pod rękę, szepcząc mi na ucho:
- Usiądziesz ze mną ?
Zerknęłam ukradkiem na zakłopotanego Louisa, któremu już wcześniej obiecałam, ze będę z nim siedzieć. Ten tylko wzruszył ramionami i wszedł do autobusu za jakąś blondynką.
- Jasne. Czemu nie. - "A czemu tak ? Louis, przecież jesteś moim przyjacielem, nie zostawiaj mnie." - wykrzyczałam w myśli.
Gdy już wsiedliśmy do autobusu i zajęliśmy miejsce, zaraz obok Louisa z wytapetowaną blondyną Harry rozsiadł się wygodnie i zaczął mi opowiadac skąd się znają. Jeśli czegoś nie przekręciłam, to są zespołem i zamierzają iść do X-Factor. Całe życie namawiałam Louisa, zeby spróbował, a tu jakaś garstka niedorobów przekonała go od razu. Postanowiłam nie odzywać się do niego przez najbliższe dni, wszystko szło nie po mojej myśli.
- Louis to Twój nowy chłopak ? - wyrwał mnie z myśli głos Harrego, a kątem oka zauważyłam jak Louisowi zaiskrzyły się oczy.
- Nie...- zaprzeczyłam -  On jest moim przyjacielem. - Harry uśmiechnął się szeroko i objął mnie ramieniem. - Jest moim przyjacielem - powtórzyłam, czując się z tym coraz bardziej niezręcznie.
Po kilku godzinach trasy, dojechaliśmy do... Dokąd ? Było ciemno,a  wokół nas tylko las. Zebrałam swoje rzeczy ukradkiem po raz setny tego wieczora zerkając na Lu. Zasnął biedak, na ramieniu tego plastika. On zawsze tak słodko spał.
***
-Tutaj! - rozległ się głos pewnego mężczyny. - Zbiórka, tutaj - nieudolnie próbował przekrzyczeć małe dzieci. - Opiekunowie za mną proszę. - udałam się za mężczyzną, a zaraz za mną cały, rzekomy zespół One Direction i pusta blondyna.
- Wasze domki są tam. - wskazał ręką na małe drewniane chatki na końcu ścieżki. - Tutaj sa klucze. - próbowała je zabrać, ale blondyna mnie ubiegła. - Jutro śniadanie o 7:00. Nie spóźnijcie się.
Weszłam do domku za moją nową współlokatorką, z którą miałam spędzić cały tydzień.
- Jestem Melody. - tak, tak, nazwij się jak chcesz, dla mnie zawsze będziesz Blondyną, która zbliżyła się za blisko Mojego Louisa.
- Jessie. - podałam jej rękę. - Ale muszę gdzieś się przejść...- i wybiegłam wprost do domu chłopców.
***
Tak minęło 6 długich dni, podczas których każdego wieczoru uciekałam z pułapki Blondyny i wymykałam się do chłopców. Musze przyznać, ze bardzo zbliżyłam się do chłopców, ale w szczególności do Harrego.
Ostatni wieczór, godzina 19, a ja już w ich domku.
- Nasz ostatni wieczór tutaj... - westchnął Liam przeciągając się. - Fajnie było, co nie ?
Niall i Zayn pokiwali twierdząco głowami.
- Jessie - zwrócił się do mnie Harry. - Może tym razem zostaniesz z nami na noc ? - Moje łóżko jest zawsze ciepłe i takie... wygodne.
Zaśmiałam się, modląc się w duchu, aby to był żart. Gdy zobaczyłam minę Harrego... Cholera, jednak to nie był żart. Wzruszyłam ramionami i powiedziałam:
- Okey, moze byc.
Louis wystrzelił niczym proca z chatki potrącając przy tym Harrego. Wybiegłam za nim ,ale po chwili zgubiłam jego trop.
- Louis! Cholera, gdzie...? - zaczęłam wydzierać się, ale ktoś zatkał mi usta ręką.
- Przestań się drzeć, bo nas nakryją. - warknął Louis i zabrał rękę.
- Co się z Tobą dzieje ? Nie odzywasz się do nikogo, a jak się już odezwiesz jesteś taki opryskliwy i chamcki. Co się z Tobą stało?
Louis nie odpowiedział mi tylko gapił się w ziemię, kopiąc gałązki drzew.
- Louis, co do cholery..- zaczęłam wrzeszczeć, ale przerwał mi.
- JUŻ! Chcesz wiedzieć, chcesz ? - Pokiwałam mu głową, zbliżając się do niego. On zrobił to samo i chwilę później staliśmy już centymetry od siebie. Lu dotknął ręką mojego policzka i spojrzał mi głęboko w oczy.
- Ja Cię kocham, a ty sobie flirtujesz z moim najlepszym przyjacielem. - usłyszałam, nie wierząc własnym uszom. Louisowi zaszkliły się oczy, a po chwili na jego policzku spływała już pojedyncza łza.
Zbliżyłam jego twarz do mojej i pocałowałam go delikatnie, Poczułam jak sie uśmiecha i bierze moją twarz w obie dłonie. Już nawet nie myślałam o tym, że staliśmy tak 10 minut na środku drogi. Było cudownie, miałam go... tylko dla siebie.
- Poczekaj, mam coś dla Ciebie. - oderwał się i wszedł gdzieś w las. Po chwili wybiegł stamtąd trzymając coś w jednej ręce.
Oślepiające światlo wkroczyło na scenę, a ust wydał mi się krzyk. Bezwładne ciało Louisa potoczyło się po masce samochodu i spadło na kamienistą drogę.
- Louis... Wszystko w porządku? Jak się czujesz? -pytałam jak głupia, chociaż widziałam jak bardzo krwawił. Kierowca auta wysiadł i zaczął lamentować i wrzeszczeć, dlaczego Louis znalazł sie na środku drogi tak nagle. Nie myśląc nawet kazałam się mu zamknąć i dzwonić do karetkę.
Spojrzałam na Lu, był cały blady, tracił dużo krwi, ale na twarzy wciąż miał uśmiech. Wziął moją rękę i wsadził mi do niej łańcuszek. Gdy mu się przyjrzałam, zauważyłam że zdobi go także zdanie "Always mine". Łzy leciały mi po policzkach, ale wciąż się uśmiechałam, nie dopuszczałam do siebie tych złych myśli.
- Oh, Louis. - Chciałam, zeby zabrzmiało normalnie, ale raczej wyszło jak łkanie. - Jest piękny.
- Podoba Ci się ? - zapytał ochrypłym głosem.
- Jest piękny - powtórzyłam.
- Louis nie zamykaj oczu, nie rób mi tego - załkałam. Louis przymykał co chwilę oczy, po czym je otwierał. Widziałam, jak się starał aby zostać ze mną. Mieliśmy być razem... Na zawsze...
- Kocham Cię - szepnął po raz ostatni. - Kocham Cię i zawsze kochałem.
- Ja Ciebie też, Louis. - powiedziałam, przecierając po raz ostatni oczy. - Proszę nie zostawiaj mnie.
Chwycił moją dłoń i pocałował ją jak dżentelmen.
- Będę zawsze. - wskazał ręką na łańcuszek - Tutaj. Pamiętaj o mnie.
- Zawsze.
A potem tak po raz ostatni zamknął oczy. On zawsze tak słodko spał...